PiS nie rozumie Konfederacji

PiS nie rozumie Konfederacji

Dodano: 
Ryszard Terlecki, Marek Suski i Krzysztof Bosak
Ryszard Terlecki, Marek Suski i Krzysztof Bosak Źródło: PAP / Marcin Obara
Taki Mamy Klimat || PiS zupełnie nie rozumie ani Konfederacji, ani jej wyborów. Dowiodła tego kampania prezydencka z dość desperackimi gestami czołowych polityków „Dobrej Zmiany”. Dla Kaczyńskiego jest to o tyle problematyczne, że za 3 lata, będzie potrzebował koalicjanta. Obie formacje wydają się być na siebie skazane i obie za nic tego nie chcą przyznać.

Andrzej Duda w wyborach prezydenckich osiągnął nieprawdopodobny wynik. Niemal 10 i pół miliona głosów. Nawet Aleksander Kwaśniewski nie uzyskał takiego poparcia w 1995 roku. I mimo tego rekordowego wyniku niewiele brakowało, żeby przegrał. PiS doszedł do ściany, od której może się tylko odbić. Już dzisiaj obserwujemy sygnały świadczące o tym, że obóz Zjednoczonej Prawicy za trzy lata najprawdopodobniej nie powtórzy sukcesu z roku 2015 oraz 2019/20. Już wkrótce nasili się zmęczenie władzą, pojawi się stos karierowiczów, kolejne afery, walki frakcji – to wszystko przełoży się na spadek poparcia. PiS być może wygra wybory, ale musi zacząć myśleć o koalicjancie. Problem w tym, że jedyne prawicowe środowisko, po tym jak było traktowane przez ostatnie lata, nie ma najmniejszej ochoty na sojusze z „dobrą zmianą”.

Bez zrozumienia

Kilka ostatnich tygodni udowodniło, jak wielka przepaść dzieli Konfederację i PiS. Z jednej strony mieliśmy olbrzymie, sięgające połowy elektoratu, poparcie dla kandydatury Trzaskowskiego (co było bardziej protestem wobec PiS-u niż wyrazem akceptacji dla PO), z drugiej pełne pogardy komentarze o onucach, agentach i miłośnikach Sputnika.

Niechęć między tymi środowiskami nie jest niczym nowym, jednak przepaść jaka je dzieli w pełni się uwidoczniła na ostatniej prostej kampanii wyborczej w postaci nieporadnych gestach PiS względem wyborców Krzysztofa Bosaka.

Symbolem będzie tutaj występ Jarosława Kaczyńskiego na Konwencji Forum Młodych PiS w Lublinie. To wydarzenie przypadło na czas wizyty Andrzeja Dudy w Białym Domu i miało wypełnić kilkudniową „lukę” w kampanii. Był to chyba jeden z największych niewypałów. A nawet więcej – to był po prostu strzał w stopę.

O wydarzeniu mówiono, że ma przyciągnąć do Dudy najmłodszych wyborców, szczególnie zaś tych skłaniających się do Konfederacji. A jakie postulaty padły wówczas ze sceny? Wzmocnienie pozycji kobiet na rynku pracy, zaakcentowanie kwestii praw zwierząt oraz ekologii. A zatem Kaczyński mówił o wszystkim, przeciwko czemu występuje Konfederacja. Bo dla korwinistów jest jasne, że „wzmocnienie pozycji” kobiet oznacza ingerencję w rynek i sztuczne zarządzanie płacami. Kwestia ekologii i praw zwierząt nie wygląda lepiej. Środowisko Konfederacji od dawna adresuje część przekazu do rolników, wskazując, że właśnie z tych powodów, to oni najwięcej tracą.

Do tego dochodzi już zupełnie niezrozumiała przemowa Kaczyńskiego, który postanowił wygłosić wykład o tym, że prawdziwa wolność sprowadza się do kwestii socjalu. To że prezes PiS miał pomysł takiego wystąpienia mnie w ogóle nie dziwi, ale że w jego otoczeniu (podobno pełnym młodych wschodzących gwiazd politycznych) nikt nie wpadł na pomysł, by mu uświadomić, że strzela Dudzie w kolano? To że konwencja okazała się klapą przyznał pośrednio PiS, gdyż podczas dalszej kampanii bodaj ani razu nie przywołano obrazków z tego wydarzenia.

Nie inaczej wyglądały ukłony w stronę skrzydła narodowego. Zwolennicy Bosaka i Winnickiego naprawdę nie wyczekiwali z wypiekami na twarzy na powołanie Instytutu Dmowskiego i Paderewskiego z posadą dla prof. Żaryna. Takie ruchy wręcz odstręczają młodszych wyborców.

Podobnie cała akcja skierowana przeciwko LGBT pokazuje zupełne niezrozumienie tematu. Narodowcy nie oczekują, że wyjdzie szeregowy działacz czy publicysta związany z PiS i zacznie nagle po 5 latach rządów ZP ciskać piorunami pod adresem gejów. Więcej by PiS-owi przyniosło korzyści, gdyby w poprzednich latach nie pojawiały się głosy pokroju Jarosława Gowina, który obiecywał, że będzie „kładł się Reytanem” w obronie gender na uczelniach. Może zamiast bronić radykalnej lewicy, rządzący przez ostatnie 5 lat powinni zrobić cokolwiek przeciwko dyskryminacji prawicy na wyższych uczelniach? Zawsze byłby to jakiś punkt wyjścia.

To tylko kilka przykładów, które ukazują, jak wielka jest przepaść między Konfederacją a PiS. Bo to nie jest po prostu różnica personaliów czy sympatii ideowych. Obie formacje kontestują III RP, ale z zupełnie innych pozycji. To różne pokolenia, różne schematy myślenia o polityce.

Dwa światy

Teoretycznie Konfederaci są ideowo najbliżsi PiS-owi. Ich polityczny mariaż wydaje się naturalny. Tak jest jednak jedynie w teorii, gdyż w praktyce ten sojusz niesie zarówno szanse jak i poważne ryzyko dla obu stron.

PiS ewidentnie unika jasnych deklaracji w takich sprawach jak aborcja czy LGBT i gdyby doszło do sojuszu z Konfederacją, musiałby zająć jasne stanowisko i zrezygnować z centrum, w którym się umościł w ostatnich latach. Gdyby do tego nie doszło, to Konfederacja naraziłaby się na śmieszność i straciła rację bytu (byłaby to powtórka z Kukiza).

Pozostają ponadto kwestie wolnego rynku, które wydają się być dla Korwin-Mikkego priorytetowe. PiS w tej materii może jedynie liczyć na fakt, że w ciągu najbliższych lat nestor polskiego liberalizmu zostanie zmarginalizowany, a jego środowisko zdominowane przez narodowców (którzy choćby popierają program 500 plus, co jest już pewnym punktem wyjścia do negocjacji).

Obie formacje nie kryją, że się nawzajem serdecznie nie cierpią. Konfederaci od lat powtarzają zaśpiewkę „PiS-PO – jedno zło”, czy tezy o „bandzie czworga”, w której to Kaczyński zasiada pomiędzy resztą postmagdalenkowych spiskowców.

Politycy PiS nie pozostają im dłużni. Można tu przytoczyć słowa ministra Zielińskiego, który w rozmowie z Radiem Wnet po wyborach parlamentarnych wydawał się być szczerze obrażony faktem, że Konfederacja nie tylko się dostała do Sejmu, ale nawet miała czelność w ogóle w wyborach wystartować. Innym znamiennym wystąpieniem, był wywiad Adama Lipińskiego, który stwierdził: „myśmy przyjęli takie założenie że dla dobra Polski jest to, żeby nie powstała narodowa, nacjonalistyczna prawica w Polsce. Dopóki istniało PiS, taka prawica nie powstała – ku zadowoleniu wszystkich oceniających scenę polityczną”.

Szczególnie ta druga wypowiedź jest znamienna – obie formacje wywodzą się z różnych pokoleń. PiS to partia post-Solidarnościowa ze wszystkimi przywarami swoich czasów, podczas gdy Konfederaci dorastali w latach 90., a świat III RP jest jedynym jaki tak naprawdę znają.

Skazani na siebie?

Pomimo wszystkich „ale”, to wydaje się, że w dłuższej perspektywie zarówno PiS jak i Konfederacja są na siebie skazane. Za trzy lata PiS po prostu będzie potrzebował koalicjanta. Już w 2019 roku ZP udało się rzutem na taśmę uzyskać większość parlamentarną (i to bardzo kruchą, co udowodnił Jarosław Gowin).

Dla Kaczyńskiego jedyną opcją oprócz Konfederacji pozostaje Polskie Stronnictwo Ludowe (o ewentualności takiego sojuszu pisał nie tak dawno Antoni Trzmiel). To rozwiązanie byłoby niewątpliwie dla Kaczyńskiego łatwiejsze do zaakceptowania i wiązałoby się z szeregiem korzyści, ale problem leży w tym, że obecny „Kosiniakowi” PSL już nie przypomina ludowców sprzed 2015 roku, gdy partia słynęła z „obrotowości”.

Te czasy już minęły. Obecny PSL został zainfekowany totalnością KODziarzy i Platformy. Już teraz obserwujemy tego skutki – wyparcie ludowców ze wsi i skazanie ich na bardzo płynny elektorat z mniejszych miast. Wydaje się, że dla obecnego PSLu sojusz z PiS-em jest niewyobrażalny. Do tanga trzeba dwojga.

Również Konfederacja musi zacząć myśleć o swojej politycznej drodze w dłuższej perspektywie. Nie jest partią masową, nie jest partią „zasiedziałą” w systemie III RP – jest partią buntu. A partie buntu trwają jeden sezon. Wyjątkiem jest tutaj Samoobrona, ale Konfederacji nie da się do niej porównać, gdyż jest rozłamana na dwa skrzydła i posiada mnóstwo kieszonkowych Napoleonów.

Nie jest też partią pokroju PiS czy PO, które mogły sobie pozwolić, aby spędzić całe lata w opozycji, nie bojąc się o odpływ wyborców. Sama poza buntu nie wystarczy na zbudowanie trwałych struktur (kazus Kukiza). Konfederacja musi w swoich planach uwzględniać, że jej elektorat może po prostu zacząć się nudzić nieustanną kontestacją dla kontestacji.

Co więcej, Konfederacja liczy cały czas na rozbicie duopolu PO-PiS, tylko że ostatnie wybory udowadniają, że Polska pośrednio dąży do systemu dwupartyjnego. Wszyscy narzekają na duopol, ale to właśnie starcie Dudy z Trzaskowskim wyciągnęło z domu rekordową liczbę wyborców. Dopóki w polskiej polityce stery dzierży Kaczyński – dopóty polska scena będzie się ogniskować wokół jego osoby. Możemy obserwować różne przeobrażenia (głównym antykaczystą wcale nie musi być PO), ale kiedy stawka jest naprawdę wysoka, gdy trzeba stanąć przed wyborem „albo-albo”, to ludzie automatycznie dzielą się na obóz PiS i antyPiS. Przez ostatnie lata ani Korwin-Mikke, ani narodowcy nie znaleźli sposobu na przełamanie tego mechanizmu. Skąd pewność, że uda im się akurat teraz? Zakładanie takiego scenariusza i z marszu wykluczanie koalicji z PiS, jest de facto stawianiem wszystkiego na jedną kartę.

Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.


Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":

Czytaj też:
Trzaskowski melduje wykonanie zadania
Czytaj też:
Grozi nam III tura wyborów

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także