Gdy na teście będzie minus – biegniemy do szkółki

Gdy na teście będzie minus – biegniemy do szkółki

Dodano: 
zdjęcie ilustracyjne
zdjęcie ilustracyjneŹródło:PAP / Jakub Kaczmarczyk
19 sierpnia, dzień 169. Wpis nr 158 || Kiedy dopytywałem kowidowe dzieci, jak tam im idzie w zdalnej szkole, to prawie zawsze słyszałem, że zadają im i egzekwują od nich więcej niż kiedyś w realu.

Jakoś pod ławkami dało się pochować, zaś odpytywanie niosło ze sobą szansę prześlizgnięcia się z pomocą losu. Teraz zadane w mailu dla każdego i każdy musi odrobić. Od tego kowida to nawet nie wiadomo kiedy się też wakacje zaczęły, co odebrało im cały smak wolności i laby po ucisku szkolnym.

Mamy do czynienia z fenomenem – dzieci tęsknią za szkoła, która do kowida była źródłem udręki. Teraz – przymknięci w domach, bez kolegów i koleżanek były dzieciaki zdane wyłącznie na rodziców i egzamin ten wypadł raczej słabo, dla obu stron. A propos egzaminów – te mamy już z grubsza za sobą, w większości odbyte w realu, ale wyniki matur nie napawają optymizmem. Poziom się zaniża i nie wiadomo co jest jego źródłem, skoro nauczyciele zdalnie cisną bardziej niż wcześniej. Myślę, że to odłożony w czasie efekt dłuższego już procesu upadku polskiej szkoły. Mniej się wymaga od ucznia, pełno jakiś dyslektyków – kiedyś to rodzice chodzili z duszą na ramieniu na wywiadówki, dziś te spotkania to sabaty czarownic odprawiane przez zatroskanych rodziców nad przeładowującym obowiązkami dla dzieci belfrem.

Dzieci nie miały lekko w tym roku. Dla nich rok szkolny 2019/2020 zaczynał się od strajku nauczycielskiego (dorobił się nawet hasła w Wikipedii), szantażu egzaminacyjnego, całego tego cyrku „w imię ratowania szkoły”. Autorytet, i tak niewielki, jaki mieli nauczyciele pogrążył się już kompletnie, kiedy grono się nudziło na strajkach i pokazywało fucka PiS-owi. Uczniowie to zapamiętali. Kryzys strajkowy i kowidowy wykazał wyalienowanie z polskiej szkoły elementu podstawowego – uczestnictwa i wpływu rodziców na proces kształcenia dzieci. Najgorzej, że rodzice się do tego przyzwyczają i jest coraz mniej aktywności po tej stronie. Powoli państwo będzie odpowiadać na ten marazm, z chęcią przejmując dzieci na dzienne kilkugodzinne wychowanie.

Zatrważają labilne komunikaty ze strony ministerstwa edukacji. Raz to będą lekcje, raz nie. Podaje się jakieś warunki edukowania w realu, po czym się je zmienia lub warunkuje od niewiadomych czynników. A to nie jest bez znaczenia. Kwestia chodzenia lub nie do szkoły dzieci to fundamentalna sprawa dla funkcjonowania rodziny. Jak ułożyć sobie życie zawodowe w pokowidowej rzeczywistości, nie wiedząc czy trzeba będzie pilnować dzieciaka w domu, nie mając na przykład koła ratunkowego w postaci dziadków? W dodatku dziadków w grupie zagrożonej?

Bo decyzja o nieedukowaniu dzieciaków w szkołach jest de facto wersją soft lockdawnu gospodarki. Nie ogłasza się go – proszę bardzo, chodźmy do roboty, ale co z dzieciakami? Tak w ogóle to co ma epidemia do szkół? Dzieciaki przecież prawie wcale nie zakażają innych a siebie to już w ogóle. Po co więc te mecyje? Bo nauczyciele się zakażą? Od kogo? Od dzieci nie, więc od siebie? Ale przecież nauczycieli jest w szkole tylu ilu w statystycznym średnim przedsiębiorstwie. A te pracują. W dodatku nauczyciele siedzą osobno po klasach, zaś pracownicy na hali – pod jednym dachem. Co, rodzice przyniosą chorobę do szkoły odprowadzając dzieci? Przecież ci sami rodzice z dziećmi jeszcze częściej i gęściej spotykają się z innymi w Biedronkach. (A propos, zauważył ktoś ten fenomen, że w Biedronkach – mimo tak częstego kontaktu – nie zakaża się personel? Może wszystkich w zielone koszulki i jazda?). Jaki to ma sens z tymi lockdawnami szkół? W dodatku jak (podobno) dzieci pójdą do szkoły to będziemy „monitorować” sytuację. To znaczy, jak kaszlną w Poznaniu to zamkną w Sączu szkoły? Wprowadzą szkoły żółte i czerwone? Będą zamykać placówkami? Jak na różyczkę?

W internetach ledwo chodzące szkraby zakutane w maseczki. Do tego muzyczka milusia, jakby się oglądało przemiłe, acz już wytresowane szczeniaczki. 1-2 latki, co już są tak wdrożone, że płaczą jak im matki zdejmują maseczkę, by je nakarmić. Przecież one nie zakażają! Po co to wszystko? Po co rośnie pokolenie zestrachanych, które nawet nie będzie w stanie odczytać uczuć na twarzy ludzi, bo te będą od urodzenia zasłonięte? Ale to Chińczycy, powiecie. Tak, to Azjaci, ale przypomnijcie sobie jak patrzyliśmy na nich, że to takie egzotyczne, kiedy w kosmicznych kombinezonach chodzili po ulicach. Teraz to już nas nie dziwi. Przyzwyczailiśmy się i nawet przeginamy. Samotni ludzie w samochodach oddychają przez maski, kilkuletnie dzieciaki zasuwają w maskach nakładanych przez matki. Rowerzyści jeżdżą po parku zakutani w bawełniane kagańce. Choć nie muszą. Nikt mi nie powie, że to dla dobra tego drugiego, a medycyna mówi (to kolejna wersja na dziś), że nie trzeba w tych okolicznościach nawet dla siebie. Ale my już jesteśmy przyzwyczajeni.

Teraz szkoła dzieci wisi na tasiemce bawełnianej maseczki. Z pełnymi konsekwencjami dla edukacji dzieci, ale i polskiej gospodarki. W innych krajach pomaszerują do szkół, my będziemy codziennie przed wyjściem dzieci do szkoły sprawdzać czy w którejś szatni w Pcimiu Dolnym nie pokazało sie „ognisko”, które podpali system edukacji i polską ledwo podnoszącą się po kowidzie gospodarkę.

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy blogu „Dziennik zarazy”.

Źródło: dziennikzarazy.pl
Czytaj także