Gwałt na języku
  • Marcin WolskiAutor:Marcin Wolski

Gwałt na języku

Dodano: 
Flaga Polski
Flaga Polski Źródło: Pixabay/Vixrealitum/Domena Publiczna
Może dlatego, że nie władam biegle obcymi językami, rozkoszuję się polszczyzną. Bawiąc się nią, doznaję niemal fizycznej rozkoszy, gdy docieram do nowych znaczeń, gdy odkrywam nieużyty przez nikogo rym lub formułuję jakąś – mam nadzieję – świeżą myśl.

Dlatego nieraz łapie mnie strach, że moglibyśmy kiedyś ten skarb stracić, wyjałowić lub trafić do szufladki języków wymarłych. Oczywiście językoznawcy bili na alarm od zawsze, przestrzegając przed makaronizmami, rusycyzmami wdzierającymi się do naszej mowy. Jednak język giętki jak wąż boa potrafił sobie z nimi poradzić, otorbić, spolszczyć, dostosować dzięki nieograniczonym możliwościom gramatycznym. I tak jenerał stał się generałem, a magister – w zależności od tego, przez jakie filtry językowe do nas trafił – mistrzem, majstrem, maestrem, misterem...

Tysiące słów polskich brzmią teraz arcypolsko, odmieniają się, służą jako budulec dla nowych słów. Przeżyliśmy kolejne nawały latynizmów i germanizmów, odcisnęły się na naszej mowie całe pokłady wpływów rosyjskich, francuskich, nawet tureckich. Wszystko jedynie wzbogacało polszczyznę. Paradoksalnie kiepskie wykształcenie i przewaga języka mówionego nad pisanym sprzyjały adaptacji.

Ostatnio z adaptacją jest coraz gorzej. Rolę konia trojańskiego odgrywają reklamy tworzone przez jakichś postnowoczesnych durni bez wyczucia językowego. Kiedy słyszę: „Zakupy w Jula”, „Idziemy do Ikea”, słownik mi się w kieszeni otwiera. Lada moment będziemy kupowali nowy seat, jeździli ford, wybierając się do E.Leclerc. W tym momencie przypominają mi się żarty z Polonusów świeżej daty na Greenpoincie, którzy wysiadali z „kara” i szli na „corner” robić „shopping”. Czasami zdaje mi się, że ogarnęło nas dziwne lenistwo językowe zmuszające nas do używania wyłącznie obcych nazw nakazujących w telewizji robić development i research, by iść na casting, oczywiście zabezpieczywszy sobie make-up.

Niestety, zagrożenia są głębsze, oto na naszych oczach dokonuje się zamach na postawy gramatyczne, ostoję językowej tożsamości, eliminowany jest jeden z fajniejszych przypadków, a mianowicie wołacz. Przoduje oczywiście reklama, gdzie ludzie mówią do siebie Marian, Julia, Janek zamiast Marianie, Julio czy Janku, ale to samo da się słyszeć na podwórku. Można oczywiście zapytać, czy nie mam większych zmartwień niż spory na temat biernika i dopełniacza. Mam, ale muszę mieć sprawny język, w którym mogę o tym pisać.

Artykuł został opublikowany w 45/2017 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także