Do strajku poszła cała moja rodzina

Do strajku poszła cała moja rodzina

Dodano: 
Krzysztof Turkowski, historyk, działacz opozycji demokratycznej i uczestnikiem strajku w zajezdni przy ul. Grabiszyńskiej
Krzysztof Turkowski, historyk, działacz opozycji demokratycznej i uczestnikiem strajku w zajezdni przy ul. Grabiszyńskiej Źródło: Materiały prasowe
Z Krzysztofem Turkowskim, historykiem, działaczem opozycji demokratycznej i uczestnikiem strajku w zajezdni przy ul. Grabiszyńskiej, rozmawia Agnieszka Niewińska

AGNIESZKA NIEWIŃSKA: Jak to się stało, że pan – historyk, pracownik Ossolineum – znalazł się we wrocławskiej zajezdni MPK, kiedy 26 sierpnia 1980 r. wybuchł tam strajk?

KRZYSZTOF TURKOWSKI: Zaprowadziła mnie tam działalność w opozycji przedsierpniowej, w KOR, w SKS. Zatrzymywany przez bezpiekę byłem od 1975 r. Opozycja przedsierpniowa nie była liczna, ale marzyliśmy o tym, by przełamać problem z lat 1968, 1970. Najpierw protestujący studenci zostali sami, potem osamotnieni byli protestujący robotnicy. Nadszedł 1976 r. – strajki w Ursusie, Płocku i Radomiu. Zawiązał się KOR, który miał na celu pomoc represjonowanym robotnikom. W tamtym czasie we Wrocławiu nie byliśmy jeszcze zorganizowani. Dopiero zaczynał się nasz długi marsz do Sierpnia ’80. Kiedy w zajezdni wybuchł strajk, byliśmy już razem.

Wiedział pan, że akurat 26 sierpnia 1980 r. w zajezdni przy Grabiszyńskiej zacznie się strajk?

Nic podobnego. Kiedy w 1980 r. przyszedł lipiec, zaczęły się strajki kolejarskie w Lublinie. Kolejarze byli trochę osamotnieni. Jednak potem stanęły Gdańsk i Szczecin…

Mijały kolejne dni, a Wrocław się do strajku nie dołączał. To prawda, że pociągi z Gdańska do Wrocławia miały wymalowane odezwy do wrocławian – „Ukraińcy, ruszcie się”?

Kredą na pociągach przyjeżdżających z Gdańska wypisywane były nawet bardziej dosadne słowa. We Wrocławiu czuliśmy, że coś się szykuje, bo kiedy coś się w kraju działo, bezpieka zamykała opozycjonistów. Na krótko przed strajkiem z moim przyjacielem Aleksandrem Gleichgewichtem byliśmy umówieni z kierowcami z MPK. Ja się na to spotkanie spóźniłem, Olka zwinęła bezpieka. Moja żona powiedziała, że w takiej sytuacji my też się musimy zwijać. Przenieśliśmy się do domu zaprzyjaźnionego profesora. Kiedy zaczął się strajk, ruszyłem do zajezdni. Kierowcy MPK stanęli, paraliżując komunikację w mieście, ale to my mieliśmy farbę drukarską, ramki, papier. Trzeba było zacząć drukować, powiadomić ludzi o strajku. To były inne czasy. Nie było wolnych mediów, co najwyżej można się było czegoś dowiedzieć z Wolnej Europy.

W zajezdni zaroiło się od drukarzy i autorów podziemnej prasy?

Na strajk przybyli wszyscy drukarze podziemia. Uczyliśmy robotników drukowania. To były bardzo prymitywne metody druku, z użyciem ramek. Kornel Morawiecki, który znał się na technice drukarskiej, na początku strajku stwierdził, że będzie drukował na zewnątrz, bo jakby nas spacyfikowali, to on mógłby dalej drukować. Wielokrotnie wracał jednak do zajezdni.

Do strajku poszła cała moja rodzina. Teść swoim samochodzikiem dostarczał nam farbę i papier. Do pomocy zgłaszało się wielu ludzi. Zdarzyło się właśnie to, o czym wcześniej najwyżej marzyliśmy. Młodzi robotnicy szybko zintegrowali się z młodymi dysydentami. Nawiązaliśmy natychmiastową więź. Wielu z nas, młodych, spotkało się na strajku. Tam poznałem zarówno Władysława Frasyniuka, jak i Jarosława Kaczyńskiego, który przyjechał do nas z Warszawy, został wysłany przez KOR.

Mnie w zajezdni – jak napisali ubecy – bardzo mocno zaakceptowano jako swojego. Dopuszczono mnie do ścisłego kierownictwa strajku. Rzuciliśmy hasło, by nie zgłaszać własnych postulatów, ale poprzeć te, które wystosował Gdańsk, bo one były polityczne. Przemawiałem do strajkujących rano i wieczorem. Nikt nie wiedział, co to są wolne związki zawodowe, jak to by miało wyglądać.

Na archiwalnych zdjęciach z niedzielnej mszy w zajezdni widać nieprzebrane tłumy.

To był wyjątkowy moment. W rozmowie z Maćkiem Ziębą, dziś dominikaninem, rzuciłem, że trzeba zorganizować mszę. Dookoła bezpieka, doszliśmy do wniosku, że nikt inny nie zgodzi się nam jej odprawić, tylko ks. Staszek Orzechowski. Ustawiliśmy dwie połączone ze sobą lory, na nich robotnicy zaczęli układać ołtarz, znalazło się jakieś nagłośnienie. Kiedy tuż przed mszą zobaczyłem to morze ludzi, to był to dla mnie najkrótszy kurs szkoleniowy z miłości do miasta. Ludzie tam tak płakali, że można by było fosę zrobić.

Do strajku solidarnościowego z Gdańskiem przyłączyliście się późno. Jak to się jednak stało, że w ciągu tych kilku dni stanęło przeszło 100 zakładów?

Dokładnie 178. Byliśmy większym strajkiem niż Szczecin. Wiele razy w rozmowach z przyjaciółmi staraliśmy się ocenić Wrocław, odpowiedzieć na pytanie, czy to Lwów. Lwowiacy to była największa grupa, ale do Wrocławia przyjechało też wielu ludzi z Armii Krajowej, bo na nowych terenach łatwiej było się schować. We Wrocławiu osiedli ludzie z Wilna, z Wołynia, z terenów od Tarnopola do Stanisławowa, ale też z Kielc, z Mazowsza. Moje pokolenie już urodziło się we Wrocławiu, ale w tym mieście i tak każdy był skądś. To, co dla mnie i dla wielu innych było największym przeżyciem tych kilku dni strajku, to to, że wchodząc do niego, każdy był skądś, ale wychodziliśmy z niego jako wrocławianie. Dzięki tysiącom ludzi, którzy stali wokół zakładów i wspierali strajkujących, mieliśmy poczucie, że jesteśmy u siebie, to przyciągało do strajku. Od tamtej pory Wrocław już był nasz.

Artykuł został opublikowany w 51/2019 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Rozmawiała: Agnieszka Niewińska
Czytaj także