Kryzys tuż za rogiem

Kryzys tuż za rogiem

Dodano: 
Andrzej Duda i Jarosław Kaczyński
Andrzej Duda i Jarosław Kaczyński Źródło: PAP / Radek Pietruszka
TAKI MAMY KLIMAT || Wybory 10 maja oznaczają w dłuższej perspektywie kryzys ustrojowy i polityczny na niespotykaną skalę. Jeżeli za trzy tygodnie PiS zorganizuje głosowanie korespondencyjne, to doprowadzi do wyboru głowy państwa z naruszeniem prawa, a obecna opozycja nie zawaha się i w przyszłości wykorzysta ten fakt z całą bezwzględnością. Wybory 10 maja mogą doprowadzić do rozdarcia państwa. Należy tego uniknąć za wszelką cenę.

Wszystko wskazuje na to, że Prawo i Sprawiedliwość brnie bez zawahania w stronę wyborów korespondencyjnych. Politycy partii rządzącej twierdzą, że stan wyjątkowy nie służy temu, by przesuwać nim wybory i należy zorganizować 10 maja wybory korespondencyjne przy pomocy Poczty Polskiej.

Myślenie PiS jest zrozumiałe – po pierwsze państwo w obecnej chwili potrzebuje stabilnej władzy, po drugie Andrzej Duda jest w obecnej chwili murowanym faworytem w obecnym niby-wyścigu. Nie zmienia to faktu, że jest to myślenie błędne.

Bezprawna wrzutka

W tej chwili nie ma sensu przytaczać wypowiedzi polityków PiS, którzy przed laty przekonywali, że głosowanie korespondencyjne sprzyja fałszerstwom. Takie chwyty mogą okazać się przydatne dla opozycji w politycznej grze, ale nas, obywateli, nie przybliżą do istoty problemu. Pomijam również wszelkie wątpliwości dotyczące logistycznej strony tak olbrzymiego przedsięwzięcia, pomijam udział Poczty Polskiej oraz fakt, że pod wielkim znakiem zapytania staje konstytucyjny wymóg, aby wybory były równe i powszechne.

Chciałem się skupić na zupełnie innym aspekcie sprawy. Chodzi o zmiany w Kodeksie Wyborczym przeprowadzono na zasadzie „wrzutki” przy okazji procedowania „tarczy antykryzysowej”. Trybunał Konstytucyjny w przeszłości wskazywał, że istotne zmiany w prawie wyborczym nie mogą być przeprowadzane w okresie krótszym niż sześć miesięcy przed wyborami. Nie przed samym głosowaniem – przed całą procedurą wyborów. A nikt przy zdrowych zmysłach nie przyzna, że obecne zmiany nie są istotne.

Zwróćmy w tym miejscu uwagę na bardzo znaczący przykład z 2009 roku (który ostatnio przypomniał prezes Klubu Jagiellońskiego). To wtedy właśnie Platforma Obywatelska chciała zmienić prawo wyborcze, aby umożliwić osobom niepełnosprawnym głosowanie przez pełnomocnika oraz wprowadzić dwudniowe głosowanie do europarlamentu. W porównaniu do dzisiejszych zmian, które mają oznaczać swoistą rewolucję wyborczą przeprowadzoną na obszarze całego kraju, były to dosyć ostrożne propozycje. A jednak ówczesny prezydent Lech Kaczyński wystąpił przeciwko tym zmianom. Przed Trybunałem Konstytucyjnym głowę państwa reprezentował wówczas… Andrzej Duda. I Trybunał przyznał rację, że zmiany proponowane przez PO, słuszne czy też nie, ale naruszają prawo i nie mogą być wprowadzane na sześć miesięcy przed wyborami.

Podważone państwo

Wybory w maju to niemal pewne zwycięstwo Andrzeja Dudy. Jednak wystarczy, że epidemia przeminie i prezydentura zostanie podważona z mocą jakiej dotąd nie widzieliśmy. Opozycja już w przeszłości pokazała, że jest w stanie delegitymizować władzę PiS nawet, gdy nie ma do tego podstaw. Jeżeli jednak takie podstawy się pojawią, to jest po prostu pewne, że – za pół roku, za rok, za półtora – w Polsce zostanie rozpętane prawdziwe piekło. Prezydent, który powinien być spoiwem wspólnoty, fundamentem państwa, będzie paradoksalnie – nie z własnej winy – największym punktem zapalnym.

Nadal nie wiadomo, kto będzie stał na czele Sądu Najwyższego, gdy zakończy się kryzys. Kadencja obecnej prezes kończy się teoretycznie 30 kwietnia, nadal nie wiemy, kto zajmie jej miejsce. Jeżeli o ważności wyborów będzie decydowała prof. Gersdorf albo jej ideowy akolita, to można w ciemno założyć, że zwycięstwo prezydenta Dudy zostanie zakwestionowane. Taki scenariusz z kolei oznaczałby prawdziwy dramat dla państwa Polskiego, bo oto cały organizm, cała wspólnota polityczna Polaków zostałaby po prostu rozerwana. Przy takim rozdarciu będziemy z rozrzewnieniem wspominać spory, które toczyliśmy do tej pory.

Jakby sprawa była niewystarczająco skomplikowana, to musimy pamiętać, że ważność wyborów stwierdza Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Ta sama, którą niedawno trzy izby SN zawiesiły uchwałą. W sprawie ma wypowiedzieć się Trybunał Konstytucyjny, którego legalność też jest podważana od lat. Zresztą legalność SN po odejściu Gersdord pewnie też będzie kwestionowana.

Pamiętajmy jednak, że i SN i TK i sama postać Gersdorf są tu drugorzędne. Część polityków i środowisk medialnych już teraz sugeruje fałszerstwo przyszłego głosowania. Wybory w maju będą dla nich pretekstem nie tylko do podważania prezydentury, ale po prostu do podważania samej integralności polskiej państwowości.

Do tego dochodzi jeszcze przewidywana rekordowo niska frekwencja. Ze wstępnych badań wynika, że w głosowaniu planują wziąć udział głównie wyborcy PiS, a to oznacza, że społeczna akceptacja dla prezydenta będzie bardzo niska. Niemal pewnym jest, że opozycja przejdzie do znanej strategii „ulica i zagranica”, tylko tym razem będzie miała (w końcu – chciałoby się dodać) realne argumenty.

Reasumując – wybory w maju to ryzyko związane z rozwojem epidemii, marnowanie potencjału ludzkiego, który należy spożytkować na podniesienie gospodarki, eksperymentowanie na niezwykle ważnej procedurze, jaką są wybory prezydenckie, narażanie urzędu głowy państwa na kompromitacje w oczach społeczeństwa oraz groźba destabilizacji kraju.

Dlatego też przyznając, że wybory korespondencyjne to dobry pomysł (bo po prostu nie wiemy, ile epidemia jeszcze potrwa), należy stwierdzić, że niedopuszczalne jest przeprowadzanie głosowania naprędce i to przy łamaniu prawa. Nie tylko (choć to również istotne) ze względu na szacunek dla wyśmiewanej (nie bez powodu) przez niektórych prawicowców praworządności. Chodzi tutaj po prostu o interes państwa.

Mniejsze zło

Konstytucja nie przewiduje możliwości odwołania wyborów. I one po prostu muszą się odbyć. Osobiście widzę dwa wyjścia z tej sytuacji. Oba złe, ale posiadają tę zaletę, że organizowanie wyborów w maju jest suma sumarum jeszcze gorsze. Scenariusz nr 1, to niejako wyjście naprzeciw żądaniom opozycji poprzez wprowadzenie krótkotrwałego stanu nadzwyczajnego, co pozwoliłoby nam odsunąć majowe głosowanie.

Bolączką tego rozwiązania jest fakt, że jest ono jedynie odroczeniem wyroku i nie likwiduje wady prawnej, którą wprowadził PiS poprzez zmianę kodeksu wyborczego. Pozwala ono uniknąć wyborów w maju i przygotować się do nich np. w sierpniu. Ale same wybory korespondencyjne i tak się odbędą. Stan nadzwyczajny nie może trwać dwa lata (taki okres podał ostatnio min. Szumowski zapytany o najbliższy możliwy termin przeprowadzenia „normalnych” wyborów).

Ten wariant oddala kryzys ustrojowy, ale nie unieważnia go. Stan nadzwyczajny powoduje jedynie „zamrożenie” obecnej sytuacji, a gdy za kilka miesięcy jego skutki ustaną i państwo powróci do normalnego życia, to niekonstytucyjna wrzutka z Kodeksem Wyborczym będzie potencjalnym zapalnikiem, który może sparaliżować kraj. Strona przegrana w wyborach będzie mogła podważać wynik. Innymi słowy ten pomysł był najbardziej sensowny dopóki PiS nie dokonał rzeczonej wrzutki. Po tym, jak Sejm zmienił prawo wyborcze, a Senat de facto nie starał się rozegrać tej sprawy, aby wprowadzić „tarczę antykryzysową” bez tych zmian (a taka próba była możliwa) – opcja ze stanem nadzwyczajnym stała się co najmniej dyskusyjna. Tak naprawdę jej jedynym plusem jest paradoksalnie to, że takiego rozwiązania domaga się opozycja, więc teoretycznie nie powinna go w przyszłości krytykować. Taki scenariusz uniemożliwiałby jej podważania wyników, kwestionowanie uprawnień głowy państwa i zapobiegłby wywołaniu kryzysu. Teoretycznie. Bo jak się zachowa opozycja, tego nikt nie wie.

Drugim sposobem jest zaproponowana przez Jarosława Gowina zmiana konstytucji, czyli wydłużenie obecnej kadencji o dwa lata. Jest to projekt, delikatnie mówiąc, dyskusyjny, gdyż zmienia zasady w trakcie gry. Andrzej Duda został wybrany na 5-letnią kadencję i bardzo wątpliwym jest, czy można ją wydłużyć w trakcie jej trwania. Gowin podpierał się m.in. wypowiedzią byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego prof. Andrzeja Zolla, który w gruncie rzeczy przychylnie odniósł się do tego pomysłu, ale już pojawiają się wypowiedzi konstytucjonalistów, które nie zostawiają na projekcie byłego wicepremiera suchej nitki. PiS oficjalnie poparł to rozwiązanie. Niestety wygląda to trochę na pusty gest, gdyż oczywistym jest, że zmiany konstytucji nie porze ani PO, ani Lewica (ani Konfederacji, ani chyba nawet PSL).

Oba wyjścia wydają się zatem wątpliwe, oba są ryzykowne, oba mają wady, ale wydają się mniejszym złem niż opcja majowa. Nie dlatego że są zgodne z konstytucją, tylko dlatego że dają szansę na uniknięcie kryzysu.

Test prezesa

I tak – sprowadzając wszystko do wymiaru zysku politycznego – wybory w maju są w interesie PiS, przełożenie wyborów jest w interesie Platformy Obywatelskiej, którą doszczętnie skompromitowała w ostatnim czasie Kidawa-Błońska. Teraz Duda ma pewne zwycięstwo drugiej kadencji, podczas gdy wybory za kilka miesięcy to wielka niewiadoma. PiS rezygnując z majowych wyborów musiałby odpuścić pewne zwycięstwo dla ryzykownej walki za kilka miesięcy, gdy ludzie poczują skutki kryzysu.

To wszystko prawda, tylko… co z tego? Gdy na szali waży się los państwa i wspólnoty politycznej, drobne interesiki powinny iść w odstawkę. Działacze PiS wielokrotnie nazywali Jarosława Kaczyńskiego mężem stanu. Oto zatem test dla prezesa – niech pokaże, że te słowa nie są czczą gadaniną; niech wybierze interes wspólnoty zamiast interesu partii.

Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.


Czytaj też:
Prof. Chwedoruk: Głosowanie korespondencyjne to mniejsze zło
Czytaj też:
Jak rząd radzi sobie z epidemią? Ocena Polaków jest jednoznaczna

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także